Grossglockner
- Krzysztof Sabaciński
- 4 sty 2022
- 3 minut(y) czytania
Słowo… Nie będę pisać banałów o jego znaczeniu, bo wciąż jeszcze są ludzie, dla których jest cenne i sprawcze. Czasami padają słowa mocniejsze od wrzasku, ważne, potrzebne. Takie, które już zawsze będziemy słyszeć. Opowiem Wam o nich. Zaczęło się, jak zawsze od nieśmiałych podszeptów: „Może tak Grossglockner?”. Krasnal nie mówi dużo o podróżach, po prostu je planuje. Z Garmisch – Partenkirchen ruszyliśmy więc do Innsbrucka (przez Włochy), a później do Kals am Grossglockner i do Lucknerhaus (1918 m n.p.m.), z okien którego widać cały majestat tego ogromnego szczytu. Nogi się pode mną ugięły. Nie stałam jeszcze pod takim ogromem. Pełna wątpliwości przepakowałam się (część rzeczy zostawiliśmy w Lucknerhaus i poszliśmy z plecakami do Glorer Hütte. Nagle przeraziły mnie odległości i wielkość tej części Alp (pasmo Wysokich Taurów). Lekko rozdrażniona, zmęczona, dostrzegłam jednak klimat tego wyjątkowego miejsca. Następnego dnia ruszyliśmy na rekonesans – cały dzień trekkingu, ale urok tych chwil niesamowity. Z każdej strony pojawiały się świstaki. Niektóre nam się przyglądały, inne biegały wesoło – piękne zwierzęta, kręcące grubymi pupami. Takie utyte, europejskie surykatki. Poza tym owce, wszechobecne krowy, kozy. Do tego wodospady, strumienie, schrony wydłubane w skale, drogi wspinaczkowe i fantastyczne kwiaty. Mogłabym tak chodzić bez końca… W nocy czekał nas jednak wymarsz na Grossa. Postanowiliśmy to zrobić po swojemu, przy drobnej konsultacji z rezydentami schroniska. Ruszyliśmy o 2:30 z Glorer Hütte. Droga na lodowiec Hohenwartkees okazała się już dla mnie sporą przeprawą, ale spięcie liną z Krzysztofem dodało mi animuszu. Po przebyciu lodowca i wysiłkowym podejściu dotarliśmy do schroniska Erzherzog Johann Hütte (3454 m n.p.m. – dla mnie rekord wysokości). Postanowiliśmy stąd rozpocząć nasz atak szczytowy. Po drobnej przyjemności w postaci ciacha i kawki (nie pytajcie o ceny na tej wysokości, bo nie uwierzycie!), ruszyliśmy. Byłam lekko przerażona, ale jak zwykle zdeterminowana. Krasnal wzruszony i milczący. Dla Krzysztofa to podróż sentymentalna, 9 lat temu stanął na Wielkim Dzwonniku (Grossglockner). Podejście pod ścianę w grząskim śniegu i spadający duży kamień, który cudem nie uderzył schodzącego wspinacza, zupełnie mnie rozstroiły. Postanowiłam jednak spróbować… tylko kawałek… może na Kleinglockner (Mały Dzwonnik 3770 m n.p.m.). Ściana okazała się piekielnie stroma, a fragment grani prowadzącej do Kleinglockner tak bardzo eksponowany, że adrenalina dosłownie wylewała mi się spod kasku. Miejscami było mokro i zalegało sporo śliskiego śniegu, co utrudniało wspinaczkę. Podobnie oddziaływały ekipy wspinaczy prowadzone przez przewodników, którzy nie zwracają uwagi na nikogo i potrafią się najzwyczajniej w świecie przepychać. Wyobraźcie sobie, że gorączkowo poszukujecie oparcia dla nogi i kurczowo trzymacie się małego występu ściany na wysokości ponad 3000 m, a ktoś próbuje przesunąć się obok, popychając Was, w dodatku prowadząc kolejne 3 osoby, które też będą zmuszone Was popchnąć. Byłam zrozpaczona i wtedy zobaczyłam nade mną Krasnala, który mocno trzymał linę, owiniętą wokół metalowego pręta, czyli asekurującego mnie z góry oraz usłyszałam pewne: „Nie spadniesz! Trzymam cię!”. Tego mi było trzeba! Spięłam poślady i ruszyłam w górę. Dotarliśmy do przełęczy Glocknerscharte, czyli do wąskiego paseczka łączącego Mały z Wielkim Dzwonnikiem. Emocjonalnie piekielnie trudne miejsce, bo trzeba stanąć na nogi i po prostu zrobić parę kroków na śliskim śniegu, bez trzymania się czegokolwiek, a wiatr nic sobie nie robi z Waszego strachu. Dalej jest niemal pionowa ściana i schodzące ze szczytu ekipy, które na pewno nie zrobią Wam miejsca. Krasnal lekko się potknął, a moje serce stanęło, bo historia zna przypadki osób, które stąd spadły. Marzyłam już tylko o tym, żeby być na szczycie. Ściana w tym miejscu jest szczególnie wymagająca dla osoby o tak niewielkim doświadczeniu wspinaczkowym, jak moje. Ale nad głową majaczył już Krzyż postawiony tu 1879 roku na cześć cesarza Franciszka Józefa i cesarzowej Elżbiety z okazji 25 rocznicy ślubu. Wreszcie jest! Dotykamy Krzyża, robimy pamiątkowe zdjęcie. Nie rozwijamy flagi Szprotawy, bo pogoda zaczyna się psuć. Myślimy o naszych najbliższych. Jesteśmy tak blisko Nieba! Kręci mi się w głowie. Z radości, ze zmęczenia, od wysokości… Ze szczęścia! Teraz trzeba pokonać tę samą drogę, ale w dół, co okazuje się dla mnie znacznie trudniejsze. Kiedy dochodzę do każdej kolejnej krawędzi skalnej płyty, nie widzę, gdzie stawiać nogi, jak ułożyć ręce. Ale jest spokojny głos Krzysztofa: „Trzymam cię!”. Jest lina! Do Glorer Hütte docieramy o 20:30, w szumie budzącej się burzy. Na miejscu wszyscy na nas czekali. Przyjęliśmy
gratulacje
, dostaliśmy pyszną kolację. A w mojej głowie wciąż brzmi to: „Nie spadniesz! Trzymam cię!” i przed oczami widzę linę. I tak sobie myślę, że byłam na jej drugim końcu i też nauczyłam się odrobinę asekuracji, choć Krasnal schodził na żywca, sprawnie i pewnie. Ale jeśli kiedyś życiowe ścieżki gdzieś się poplączą, to będę umiała chwycić tę „linę” i powiedzieć ze spokojem: „Nie spadniesz! Trzymam!”. Dziękuję!
tekst Monika Pytel
Comentarios